Jako, że notkę tę mogą przeczytać nieletni, a nie chcemy demoralizować młodzieży, umówmy się, że w miejscu słowa niecenzuralnego pojawi się „kura”.
No więc kura kura, ja solę. Od rana towarzyszy mi uczucie wkurowacenia. Zacznijmy od tego, że środa zaczęła się od podstępnego wypędzenia mnie na targ w celu nabycia kisząco-śmierdzącej kapusty, w ilości kilogramów dwóch. Po pokonaniu toru przeszkód w postaci błota, rozdeptanych pomarańczy i jajecznych min poślizgowych, dotarłam do straganu X, gdzie oczom moim ukazała się X-metrowa kolejka stworzona przez osobników ze średnią wiekową oscylującą wokół siedemdziesiątki. Nic to, stałam sobie spokojnie, podziwiając kształty marchewek, do czasu, aż jakaś madame nie wczepiła mi drutu od parasolki we włosy (powodując mój niekontrolowany potok kur i zgorszenie wśród innych kapusto-oczekiwaczy).
W takich chwilach żałuję, że nie jestem na prozacu. Pewnie zareagowałabym wtedy uśmiechem i hasłem „cóż za rozłożysty paryzol, gdzie go pani nabyła?”
Z kurami pod nosem, popychana i szturchana tasiami, w końcu dobrnęłam do drogi prostej i szerokiej, która prowadziła obok domu sąsiada (który widocznie je prozac garściami). Chciałam zobaczyć, co nowego zamontował w swoim ogródku (była już gitara elektryczna, kolejka, plastykowe lalki Baby Born i krasnale). Tym razem jednak postawił na doniesienia z frontu i zamontował w ogrodzie (uwaga, będzie ostro) … ARMATĘ ! (no kidding, będzie udokumentowane wkrótce). No motyla noga! Muszę się z nim zaprzyjaźnić.
I jeszcze jedno. Rzadko kiedy udaje się wszystko dograć. Na początku jest fajnie, ale przychodzi taki moment, że trzeba się określić i powiedzieć co, jak, gdzie, po co i dlaczego. Ryzyko jest takie, że nie wszystkim może się to podobać (łącznie z nami). Szkoda tracić coś, co było przyjemne, motywujące i dostarczające radości. Niestety, jeżeli nie mamy na to wpływu, to nie pozostaje nic innego, jak pogodzić się z tym, co jest.
Bo w tym cały jest ambaras…